Nie każdy wie, że niezapomniany Johnny Castle z „Dirty Dancing” był autorem ponadczasowego przeboju. Nie ma też wątpliwości co do tego, że jest to jedyny hit autorstwa Patricka Swayze (współautorką była Stacy Widelitz). Mowa o hicie She's Like the Wind, który wykonał w towarzystwie Wendy Fraser. Piosenka ujrzała światło dzienne dopiero w 1987 roku, choć powstała 3 lata wcześniej jako utwór do filmu „Grandview, U.S.A.”. Nie została jednak zamieszczona na oficjalnym soundtracku i dopiero przy okazji „Wirującego Seksu” producenci odkryli jej potęgę. Zabiegi marketingowe były już wtedy dobrze znane.
Warstwa dźwiękowa nie pozostawia złudzeń co do dekady, w której powstała – subtelna gitara, pianino i dramatyczny saksofon składają się na urokliwą balladę jakich wiele. Jednak obecność tej rangi gwiazdora czyniz niej dzieło wyjątkowe.
Jak na przyzwoitą balladę przystało opowiada o nieszczęśliwej miłości. Patrick Swayze gra niepewnego siebie, zagubionego chłopaka, bez pomysłu na to jak stać się lepszym. W przypadku doskonałego amanta z „Wirującego Seksu” – to absurdalne, ale to właśnie to rozczuliło miliony fanek kochających się tańczącym bohaterze. Jego wybranka jest niestety nieosiągalna: she's out of my league, nieuchwytna jak wiatr.Dodatkowo autor rozpacza, patrząc na siebie w lustrze i kwituje pesymistycznie: I look in the mirror and all I see Is a young old man with only a dream.
Klip składa się ze zmontowanych scen miłosnych pochodzących z „Dirty Dancing”, wzbogaconych twarzą Patricka po lewej stronie ekranu (po prawej zresztą też). W ten sam sposób czasem ukazuje się Wendy Fraser. Na obraz nałożony jest falujący filtr – no cóż, kochane lata 80–te.
Utwór został doceniony przez szeroką publiczność (czego dowodem możę być częstotliwość pojawiania się piosenki w radiu). Soundtrack do filmu przez 19 tygodni utrzymywał się na pierwszym miejscu sprzedaży, a sama piosenka na 3. miejscu listy Billboard.
Niech za puentę posłuży komentarz zamieszczony pod teledyskiem: „To naprawdę nie fair… on jest nieprawdopodobnie przystojny, jest prawdziwym tancerzem o budowie atlety i do tego potrafi śpiewać…”
Kariera Alannah Myles z pewnością nie obfitowała w wielkie sukcesy i milionową publiczność na koncertach. Właściwie jej spuścizna to jeden przebój, do bólu męczony we wszelkich programach szukających talentów muzycznych - Black Velvet. Kawałek z 1989 roku (w tym samym roku najczęściej grana piosenka w radio) autorstwa Christophera Warda i Davida Tysona, wykonany przez czarną damę z Ontario.
Alannah Myles, Kanadyjka o rozdzierającym wokalu, który plasuje się gdzieś między barwą rockową a country, urodziła się w połowie lat 50. i jak donoszą encyklopedyczne notki, już w wieku8 lat spłodziła pierwszą piosenkę. Gdzieś na terenach Ontario poznała wspomnianego już Christophera Warda. Z połączonych sił powstała formacja zajmująca się głównie coverowaniem Arethy Franklin, Boba Segera i The Pretenders.W ciągu kolejnych lat poznała drugiego autora przeboju Black Velvet Davida Tysona i dopiero to trio było na tyle mocne, by na podsumowanie lat 80-tych uraczyć nas nieśmiertelnym one-hit wonderem.
Piosenka to swego rodzaju hymn na cześć legendy - Elvisa Presleya. Nie do końca wiadomo czy tytuł to aluzja do używanego przez króla specyfiku do włosów, czy podobizny namalowanej na czarnym aksamicie. Tak czy inaczej, piosenka ma elementy biograficzne dotyczące Presleya (Mama's dancing with baby on her shoulder (...) Mama's baby's in the heart of every school girl, „Love me tender” leaves' em crying in the aisle). W finale autorzy ubolewają nad przedwczesną śmiercią króla: In the flash he was gone, it happened so soon, what could you do?
Wideoklip paradoksalnie nie przenosi nas ani w czasy rocka lat 50-tych, ani w żaden inny sposób nie nawiązuje do tekstu. Przeplatają się w nim dwie scenerie. Pierwsza to fragmenty koncertu, na którym Alannah Myles odziana od góry do dołu w skórę, śpiewa do mikrofonu z kablem i usilnie przekonuje nas o swojej rockowej duszy. Towarzysząca jej druga część to relaksujące ranczo z koniem i wokalistką śpiewającą w futrynie drzwi, w bardziej kowbojskim niż rockowym klimacie. Trochę kiczowate, ale klimat zgrabnie antycypuje lata 90-te.
Black Velvet przez długi czas gościło na pierwszych miejscach wielu list przebojów. Alannah Myles dzięki tej piosence została laureatką nagrody Grammy w kategorii Best Female Rock Performance. Debiutancka płyta, zawierająca hit, sprzedała się w ponad milionowym nakładzie, jednak żadne kolejne wydawnictwo nie powtórzyło już takiego sukcesu.
Zespół The Art Company z pewnością należy do najegzotyczniejszych, a zarazem najbardziej tajemniczych kapel lat 80. Pojawił się znikąd i w 1983 bez zapowiedzi podbił rozgłośnie radiowe piosenką Susanna (zapisywanej również jako Suzanne albo Susana), po czym wieść o nim przepadła - jednym słowem, honorowe „zejście ze sceny”, godne poszanowania (szczególnie w materii one-hitowej).
The Art Company to holenderski zespół założony w 1983 roku przez sześciu muzyków, w ojczyźnie znany pod nazwą VOF de Kunst. Ich jedyny międzynarodowy hit, piosenka Susanna, to w rzeczywistości cover pochodzącego z tego samego roku utworu autorstwa włoskiego pieśniarza Adriano Celentano. Co ciekawe, członkowie The Art Company nie pokusili się o nawet o zmianę aranżacji, zachowując „koncertowe” brzmienie oryginału (oklaski, okrzyki). Ich interpretacja pojawiła się na 1. miejscu list przebojów w Wielkiej Brytanii -- u nas Susannę do dziś katują wiadome radiostacje.
Susanna może na pierwszy rzut oka sprawiać wrażenie błahej pioseneczki mającej zabawić tłum – zupełnie niesłusznie, głębi dodaje jej bowiem stylowy teledysk, wiernie odtwarzający wydarzenia opisywane we zwrotkach (w tym wypadku literal version zbyteczne). Tekst utworu opowiada o przykrych okolicznościach, w jakich spragniony miłości mężczyzna poniósł klęskę w próbie zdobycia serca tytułowej Zuzanny. Intymna sytuacja, w jakiej znaleźli się bohaterowie – siedząc razem na sofie – mogąca zapewne przysłużyć się do zawiązania bliższej znajomości, zostaje jednak zniweczona przez dzwoniący telefon. Co gorsze, telefon okazuje się być pomyłką. Piosence towarzyszył p-r-z-e-z-a-b-a-w-n-y teledysk (bez wątpienia takie było założenie grupy bądź reżysera, choć perspektywa lat tylko wzbogaca estetyczne smaczki). Najmocniej zapada w pamięć wokalista Nol Havens, głównie z racji posiadania imponującego wąsa, jak i charakterystycznego dla epoki, gustownego sweterka. Dwoi się i troi, żeby uwieść dziewczynę, jednak chwila przerwy wystarczy, żeby zniechęcić Zuzannę do dalszej poufałości. (Może przeszkodą jest widownia zgromadzona na pięterku?) W finale padają gorzkie słowa: The magic’s gone, it’s a disaster / There’s no point to start again. Jedyne co pozostaje, to wspomnienie szalonej miłości do Zuzanny.
Również i po The Art Company pozostało wyłącznie wspomnienie. Tajemniczy zespół dość szybko okazał się wyłącznie lokalną atrakcją, w następnych latach wydając płyty jedynie w języku holenderskim (m.in. album z dziecięcymi rymowankami...). Oficjalnie rozpadł się w 2003 roku. Warto dodać, że własną wersję szlagieru – i znów: identyczną jak pierwowzór – nagrał w 1991 roku i wydał na swoim debiutanckim krążku Ricky Martin.
Bobby McFerrin, czarnoskóry nowojorczyk, z charakterystyczną burzą dreadów, doceniany głównie ze względu na wybitne osiągnięcia na gruncie muzyki jazzowej. W muzyce popularnej pozostawił ślad w postaci nieśmiertelnego hituDon't Worry, Be Happy.
Nie martw się, bądź szczęśliwy. Niespełna 4-minutowy hymn optymistów. Banalny? Eee tam.
Ów pogodny apel Bobby'ego McFerrina to w rzeczywistości sentencja autorstwa Mehera Baby, indyjskiego mistrza duchowego. Swego czasu słowa te drukowane były na plakatach z wizerunkiem uśmiechniętego Baby. Sam McFerrin zainspirowany tymże plakatem spłodził w 1988 roku przebój, który chyba każdy potrafi „wypstrykać” palcami i zagwizdać, razem z charakterystycznym „niby-chórem”. Oryginalna wersja jest w całości wykonana a capella, jednak sprawność muzyka w posługiwaniu się narządem mowy jak i członkami ciała, może skłaniać do podejrzeń, czy na pewno nie mamy do czynienia z żadnym instrumentem muzycznym. Wszystkie dźwięki, o charakterze perkusyjnym, stworzone są przez autora i odpowiednio zmontowane, co daje wrażenie chóralności. Piosenka utrzymana jest w reggeowym, karaibskim stylu. Jest rytmicznie i radośnie.
Oprócz warstwy tekstowej, do afirmowania życia przekonuje nas wideoklip, w którym wystąpili - poza autorem - Robin Williams i Bill Irwin. Fabuła najeżona jest gagami i dowcipami. Wyraz twarzy siedzącego w fotelu McFerrina, w połączeniu ze zdaniemLook at me, I'm happymusi przekonać największego nawet czarnowidza. Chociaż na te kilka minut. Mimo, że teledysk plasuje się na wysokiej pozycji w rankingach na najgorszy wideoklip, można pokusić się o stwierdzenie, że jest po prostu niezobowiązująco śmieszny.
Autor jest przede wszystkim świetnym muzykiem jazzowym, jednak masowo kojarzony jest właśnie z tym utworem. Ku rozczarowaniu fanów McFerrin od lat nie wykonuje swojego wielkiego przeboju na koncertach. Pamiętam zbiorowy smutek po koncercie w Warszawie w 2000 roku.
Piosenka pochodzi z albumuSimple Pleasures, który dzięki temu pokrył się trzykrotną platyną. Znalazł się też na soundtracku do filmuCoctail, z Tomem Cruisem w roli głównej.
Oczywiście jak na superpopularny one hit wonder przystało, piosenka doczekała się wielu coverów. Szczególnie lokalnych – np. greckiego zespołu Katsmiha Brothers, bądź czarnogórskiego muzyka Rambo Amadeusa, który sparodiował utwór, zmieniając tytuł naDon't Happy, Be Worry, co miało związek z toczącą się wówczas wojną w Jugosławii.
W 1989 roku Bobby McFerrin odebrał nagrodę Grammy za piosenkę roku.Don't Worry, Be Happyto też pierwsza piosenka wykonana a capella, która przez dwa tygodnie utrzymywała się na pierwszym miejscu amerykańskiej listy Billboard Hot 100.
What’s Up? to murowany hit każdego wieczoru karaoke. Im większy stan spożycia, tym głośniejsze „hey” i „ooh” i tym mocniej zniekształcony tekst, przyznajmy, dość enigmatyczny, o neo-hipisowskiej wymowie, zachęcający chyba do wyjścia na barykady. Rozemocjonowana wokalistka śpiewa And I pray, oh my God do I pray / I pray every single day / for a revolution, a słuchający łapią się na ocieraniu łez sentymentu za latami 90.
Przełomowym momentem w krótkiej historii 4 Non Blondes było wydanie w 1993 roku singla What’s Up?, który błyskawicznie wspiął się na szczyty list przebojów i zapewnił zespołowi ponad 6 milionów sprzedanych egzemplarzy debiutanckiego krążka Bigger, Better, Faster, More! (1992). Piosenka zawdzięczała swój sukces przede wszystkim charakterystycznej manierze wokalnej liderki grupy Lindy Perry, która swoim jodłowaniem i rockową emfazą (od dwóch dekad kopiowaną przez tabuny podpitych karaokeowiczów) przemieniła zwyczajną balladę w chwytliwy przebój. Nic dziwnego – to jeden z tych utworów, które po pierwszym wysłuchaniu wpadają w ucho, paskudny earworm, który magazyn „Rolling Stone” umieścił ostatnio na liście najbardziej denerwujących piosenek lat 90.
4 Non Blondes wiele też zawdzięczało telewizji MTV (jeszcze z okresu muzycznego), która spopularyzowała teledysk do What’s Up?, będący de facto katalogiem ówczesnej mody (w wydaniu indie/garażowym) i kreującym oryginalny image muzyków. Oprócz wszędobylskiej flaneli dominującej w każdym prawie kadrze, zapadał w pamięć cyrkowy strój Perry, wystrojonej jak choinka: olbrzymi cylinder, gogle, krótka porwana spódniczka skontrastowana z obszerną marynarką, a do tego ciężkie glany. Wszystko paskowane, kratkowane, prążkowane, pstrokate. Do tego dochodziły jeszcze długie-za-tyłek dredy, silny makijaż i krwistoczerwone, olbrzymie usta (w końcu pojawiła się konkurencja dla Stevena Tylera). Jeśli dodać do tego, że promując singiel w nocnym talk show Davida Lettermana, Perry dokonała swoistego coming-outu (umieszczając na swojej gitarze naklejkę z napisem „dyke”), wychodzi na to, że składający się w 3/4 z kobiet zespół miał szansę na zapisanie się w annałach historii rocka na dłużej. Panie nie wyczuły jednak, że żyją w dekadzie girlsbandów.
Kolejne single nie powtórzyły sukcesu What’s Up? i zespół rozpadł się w 1995 roku, tuż przed wydaniem drugiego krążka. Oficjalnym powodem rozejścia było niezadowolenie Perry z obranego kierunku muzycznego – chciała nagrywać ambitniejsze rzeczy niż pozostałe członkinie, które potem bezskutecznie próbowały szczęścia w przeróżnych solowych projektach. Perry wydała jeszcze dwa solowe albumy (In Flight w 1996 i After Hours w 1999), wypełnione mroczną, atmosferyczną muzyką z pogranicza gatunków (warto zwrócić uwagę na jędzowaty duet z Grace Slick), coraz mocniej oddalając się przy tym od mainstreamu. Niespodziewanie powróciła w nowej roli – została rozchwytywaną producentką i autorką przebojów dla takich gwiazd jak Pink (Get the Party Started), Christina Aguilera (Beautiful), Gwen Stefani (What You Waiting For?) i wielu innym mniej lub bardziej poważanych artystek, swego czasu pomagała też wyjść na prostą Courtney Love (wiemy jak to się kończy). W zeszłym roku niespodziewanie wróciła do grania, zakładający dwuosobowy rockowy zespół pod szyldem Deep Dark Robot.
Zobacz też: pasjonaci mogą zajrzeć na stronę http://www.fournonblondes.com/, na której znajduje się szczegółowa historia zespołu napisana przez basistkę Christinę Hillhouse, która chyba nie ma co robić z życiem.
Czy można sobie wyobrazić dziwaczniejszy one-hit wonder niż piosenkę wykonywaną przez czarnoskórego Jamajczyka wyrażającego uwielbienie dla wschodnich filmów akcji? Czego by nie powiedzieć, krótkotrwała kariera Carla Douglasa była prawdziwym (nie mogę się oprzeć) wejściem smoka w historię muzyki rozrywkowej.
Carl Douglas zupełnie niespodziewanie podbił listy przebojów wydanym w 1974 roku hitem o wiele mówiącym tytule: Kung Fu Fighting. Oparta na orientalnym riffie piosenka powstała przez przypadek, początkowo miała się bowiem znaleźć na drugiej stronie singla I Want To Give You My Everything (trzeba przyznać, że o tytule bardziej odpowiednim dla nurtu disco). Douglas, wraz z producentem Biddu Appaiahem, wykorzystali nadprogramowy czas w studio i w niecałe dziesięć minut nagrali kawałek, który – ku ich własnemu zaskoczeniu (podzielanemu potem przez każdego wrażliwszego słuchacza) – tak bardzo spodobał się wytwórni, że został wydany jako osobny singiel. Dziesięć minut, które zmieniło świat.
W oszczędnym teledysku wąsaty Carl Douglas, ubrany w kimono i bandanę w stylu ninja, pociesznie wywija nogami na tle pojedynkujących się azjatyckich wojowników. Elementy scenograficzne sprowadzają się do zawieszonej w tle kotary, podświetlonej psychodelicznymi kolorami. Kung Fu Fighting uznać można za swoisty hołd złożony filmom o wschodnich sztukach walki, przeżywającym olbrzymi boom na przełomie lat 60. i 70., naturalnie pod patronatem jaśniejącej gwiazdy Bruce’a Lee. Piosenka wyraża sympatię dla zwinnych, szybkich jak błyskawica Chińczyków z „funkowego Chinatown”, chociaż dla zwykłego słuchacza muzyki disco – niekoniecznie fascynującego się stękającymi kolesiami kopiącymi się po kolanach – najbardziej liczył się charakterystyczny, porywający do tańca rytm. Ubarwiające utwór, czepliwe okrzyki „haaa!” i „hooo!”, zapewne bezpośrednio zaczerpnięte z linii dialogowych filmów karate, zagwarantowały Kung Fu Fighting doczesne miejsce w panteonie nie tylko najbardziej chwytliwych one-hitów, ale również tych wymagających najmniej koordynacji ruchowej od tańczących. Wystarczy trząść ramionami i posyłać kopniaki wyimaginowanym przeciwnikom.
Sukces singla zapewnił wysoką sprzedaż nie tylko wydanemu w tym samym roku albumowi Kung Fu Fighting and Other Love Songs (sic!), ale też trzem kolejnym wydawnictwom typu Best of oraz płycie z remiksami. Imponujące osiągnięcie z pogranicza marketingu i megalomanii, zważywszy na fakt, że jamajski wokalista nagrał zaledwie trzy płyty oryginalnego materiału. Douglas, dziś 69-letni szef agencji zajmującej się promocją filmów i reklam, co jakiś czas przypomina sobie (i nowym pokoleniom) o kuriozalnym przeboju sprzed lat, który prawdopodobnie zapewnia mu godziwą emeryturę. W 1998 roku angielski zespół hip-hopowy Bus Stop zsamplował refren Kung Fu Fighting, dodatkowo wzbogacając go żenującymi wstawkami rapowymi i kiczowatym teledyskiem, w którym wystąpił zresztą autor pierwowzoru. Piosenka była też wykorzystywana w niezliczonej liczbie filmów akcji, a ostatnio również w animacji Kung Fu Panda studia Disney.
Można się zastanawiać czy formacja Fiction Factory nie powstała po to tylko, żeby znaleźć sięw tego typu zestawieniach. Zespół istniał w latach 1984 – 1987, nigdy później nie próbując powrócić na fali reaktywacji. Żyć szybko, umierać młodo?W tym przypadku bardziej pasuje hasło - pojawić się po to, żeby zniknąć. Przebój (Feels like) Heaven jest niekwestionowanym one hit wonderem,idealnie wpisującym się w synthpopowy nurt lat 80-tych.
Grupa powstała w Szkocji i zanim zaczęła tworzyć pod szyldem Fiction Factory, istniała jako The Rude Boys (później skrócona do RB's) i był to najczęściej koncertujący szkocki band na początku lat 80-tych. Część muzyków zmęczona ciągłym życiem w trasie opuściła RB's i - jeszcze bez nowej nazwy - napisali razem przebój. (Feels like) Heaven, dziś wymieniany jako jeden z ważniejszych numerów dekady, powstał w ciągu kilku godzin. Rzeczywiście, po warstwie słownej przede wszystkim można zauważyć, że jest to dzieło napisane w autobusie (tekst do samodzielnej analizy). Z kwestii technicznych warto zwrócić uwagę na przepiękny falset na kluczowym słowie heaven. Tak, barwa głosu wokalisty nie pozostawia wątpliwości, w której dekadzie się znajdujemy.
Teledysk również przekonuje o tym, że jesteśmy w połowie lat 80–tych. Białowłosy wokalista Kevin Patterson (w białym garniturze) hipnotycznie buja się z prawej do lewej strony ekranu, od czasu do czasu pojawiając się z resztą zespołu. Owa huśtawka przerywana jest ujęciami odzianych w biel (znów) dwóch małych dziewczynek biegających po lesie. Plus wszechobecna, obowiązkowa mgła. Sam frontman też kilkakrotnie przeistacza się w małego bruneta o posępnej twarzy. Trudno powiedzieć o co w tym wszystkim chodzi. Klip niewiele ma wspólnego z treścią utworu, ale to nieważne - jest klimatycznie i enigmatycznie.
Król karaoke, król miłośników synth popu, król domówek (na pewno naszych), król o którym nie można powiedzieć nic złego - można bowiem za to stracić głowę. (Feels like) Heaven to niekwestionowany członek pocztu one hit wonderów.
Trochę statystyki. Utwór zajął 6. miejsce na brytyjskiej liście przebojów, natomiast najgoręcej przyjęty został w Szwajcarii, gdzie przez dłuższy czas zajmował pierwszą pozycję.
Grupa może poszczycić się dwoma albumami: Throw the Wraped WheelOut, zawierającym hit (Feels like) Heaven, oraz Another Story z 1985 roku. Lecz nie będzie przesadnym ryzykiem stwierdzenie, że na świecie nie ma więcej niż czterdziestu osób znających te płyty. Prawdopodobnie powodem rozpadu grupybyły problemy z wytwórnią, która nie zainteresowała się zespołem na dłużej. Pozostaje żałować, że historia dziwnych chłopaków ze Szkocji zakończyła się tak szybko.
Niespodzianka. Zespół pojawił się 31 lipca 2011 roku na Rewind Festival w Szkocji. Poniżej filmik. Przepraszamy za jakość, ale niestety nie było nas tam tego dnia.