10.12.11

Bobby McFerrin - Don't Worry, Be Happy

Bobby McFerrin, czarnoskóry nowojorczyk, z charakterystyczną burzą dreadów, doceniany głównie ze względu na wybitne osiągnięcia na gruncie muzyki jazzowej. W muzyce popularnej pozostawił ślad w postaci nieśmiertelnego hitu Don't Worry, Be Happy.

Nie martw się, bądź szczęśliwy. Niespełna 4-minutowy hymn optymistów. Banalny? Eee tam.

Ów pogodny apel Bobby'ego McFerrina to w rzeczywistości sentencja autorstwa Mehera Baby, indyjskiego mistrza duchowego. Swego czasu słowa te drukowane były na plakatach z wizerunkiem uśmiechniętego Baby. Sam McFerrin zainspirowany tymże plakatem spłodził w 1988 roku przebój, który chyba każdy potrafi „wypstrykać” palcami i zagwizdać, razem z charakterystycznym „niby-chórem”. Oryginalna wersja jest w całości wykonana a capella, jednak sprawność muzyka w posługiwaniu się narządem mowy jak i członkami ciała, może skłaniać do podejrzeń, czy na pewno nie mamy do czynienia z żadnym instrumentem muzycznym. Wszystkie dźwięki, o charakterze perkusyjnym, stworzone są przez autora i odpowiednio zmontowane, co daje wrażenie chóralności. Piosenka utrzymana jest w reggeowym, karaibskim stylu. Jest rytmicznie i radośnie.

Oprócz warstwy tekstowej, do afirmowania życia przekonuje nas wideoklip, w którym wystąpili - poza autorem - Robin Williams i Bill Irwin. Fabuła najeżona jest gagami i dowcipami. Wyraz twarzy siedzącego w fotelu McFerrina, w połączeniu ze zdaniem Look at me, I'm happy musi przekonać największego nawet czarnowidza. Chociaż na te kilka minut. Mimo, że teledysk plasuje się na wysokiej pozycji w rankingach na najgorszy wideoklip, można pokusić się o stwierdzenie, że jest po prostu niezobowiązująco śmieszny.

Autor jest przede wszystkim świetnym muzykiem jazzowym, jednak masowo kojarzony jest właśnie z tym utworem. Ku rozczarowaniu fanów McFerrin od lat nie wykonuje swojego wielkiego przeboju na koncertach. Pamiętam zbiorowy smutek po koncercie w Warszawie w 2000 roku.

Piosenka pochodzi z albumu Simple Pleasures, który dzięki temu pokrył się trzykrotną platyną. Znalazł się też na soundtracku do filmu Coctail, z Tomem Cruisem w roli głównej.

Oczywiście jak na superpopularny one hit wonder przystało, piosenka doczekała się wielu coverów. Szczególnie lokalnych – np. greckiego zespołu Katsmiha Brothers, bądź czarnogórskiego muzyka Rambo Amadeusa, który sparodiował utwór, zmieniając tytuł na Don't Happy, Be Worry, co miało związek z toczącą się wówczas wojną w Jugosławii.

W 1989 roku Bobby McFerrin odebrał nagrodę Grammy za piosenkę roku. Don't Worry, Be Happy to też pierwsza piosenka wykonana a capella, która przez dwa tygodnie utrzymywała się na pierwszym miejscu amerykańskiej listy Billboard Hot 100.


30.11.11

4 Non Blondes - What's Up?



What’s Up? to murowany hit każdego wieczoru karaoke. Im większy stan spożycia, tym głośniejsze „hey” i „ooh” i tym mocniej zniekształcony tekst, przyznajmy, dość enigmatyczny, o neo-hipisowskiej wymowie, zachęcający chyba do wyjścia na barykady. Rozemocjonowana wokalistka śpiewa And I pray, oh my God do I pray / I pray every single day / for a revolution, a słuchający łapią się na ocieraniu łez sentymentu za latami 90.

Przełomowym momentem w krótkiej historii 4 Non Blondes było wydanie w 1993 roku singla What’s Up?, który błyskawicznie wspiął się na szczyty list przebojów i zapewnił zespołowi ponad 6 milionów sprzedanych egzemplarzy debiutanckiego krążka Bigger, Better, Faster, More! (1992). Piosenka zawdzięczała swój sukces przede wszystkim charakterystycznej manierze wokalnej liderki grupy Lindy Perry, która swoim jodłowaniem i rockową emfazą (od dwóch dekad kopiowaną przez tabuny podpitych karaokeowiczów) przemieniła zwyczajną balladę w chwytliwy przebój. Nic dziwnego – to jeden z tych utworów, które po pierwszym wysłuchaniu wpadają w ucho, paskudny earworm, który magazyn „Rolling Stone” umieścił ostatnio na liście najbardziej denerwujących piosenek lat 90.

4 Non Blondes wiele też zawdzięczało telewizji MTV (jeszcze z okresu muzycznego), która spopularyzowała teledysk do What’s Up?, będący de facto katalogiem ówczesnej mody (w wydaniu indie/garażowym) i kreującym oryginalny image muzyków. Oprócz wszędobylskiej flaneli dominującej w każdym prawie kadrze, zapadał w pamięć cyrkowy strój Perry, wystrojonej jak choinka: olbrzymi cylinder, gogle, krótka porwana spódniczka skontrastowana z obszerną marynarką, a do tego ciężkie glany. Wszystko paskowane, kratkowane, prążkowane, pstrokate. Do tego dochodziły jeszcze długie-za-tyłek dredy, silny makijaż i krwistoczerwone, olbrzymie usta (w końcu pojawiła się konkurencja dla Stevena Tylera). Jeśli dodać do tego, że promując singiel w nocnym talk show Davida Lettermana, Perry dokonała swoistego coming-outu (umieszczając na swojej gitarze naklejkę z napisem „dyke”), wychodzi na to, że składający się w 3/4 z kobiet zespół miał szansę na zapisanie się w annałach historii rocka na dłużej. Panie nie wyczuły jednak, że żyją w dekadzie girlsbandów.

Kolejne single nie powtórzyły sukcesu What’s Up? i zespół rozpadł się w 1995 roku, tuż przed wydaniem drugiego krążka. Oficjalnym powodem rozejścia było niezadowolenie Perry z obranego kierunku muzycznego – chciała nagrywać ambitniejsze rzeczy niż pozostałe członkinie, które potem bezskutecznie próbowały szczęścia w przeróżnych solowych projektach. Perry wydała jeszcze dwa solowe albumy (In Flight w 1996 i After Hours w 1999), wypełnione mroczną, atmosferyczną muzyką z pogranicza gatunków (warto zwrócić uwagę na jędzowaty duet z Grace Slick), coraz mocniej oddalając się przy tym od mainstreamu. Niespodziewanie powróciła w nowej roli – została rozchwytywaną producentką i autorką przebojów dla takich gwiazd jak Pink (Get the Party Started), Christina Aguilera (Beautiful), Gwen Stefani (What You Waiting For?) i wielu innym mniej lub bardziej poważanych artystek, swego czasu pomagała też wyjść na prostą Courtney Love (wiemy jak to się kończy). W zeszłym roku niespodziewanie wróciła do grania, zakładający dwuosobowy rockowy zespół pod szyldem Deep Dark Robot.


Zobacz też: pasjonaci mogą zajrzeć na stronę http://www.fournonblondes.com/, na której znajduje się szczegółowa historia zespołu napisana przez basistkę Christinę Hillhouse, która chyba nie ma co robić z życiem.

23.11.11

Carl Douglas - Kung Fu Fighting


Czy można sobie wyobrazić dziwaczniejszy one-hit wonder niż piosenkę wykonywaną przez czarnoskórego Jamajczyka wyrażającego uwielbienie dla wschodnich filmów akcji? Czego by nie powiedzieć, krótkotrwała kariera Carla Douglasa była prawdziwym (nie mogę się oprzeć) wejściem smoka w historię muzyki rozrywkowej.

Carl Douglas zupełnie niespodziewanie podbił listy przebojów wydanym w 1974 roku hitem o wiele mówiącym tytule: Kung Fu Fighting. Oparta na orientalnym riffie piosenka powstała przez przypadek, początkowo miała się bowiem znaleźć na drugiej stronie singla I Want To Give You My Everything (trzeba przyznać, że o tytule bardziej odpowiednim dla nurtu disco). Douglas, wraz z producentem Biddu Appaiahem, wykorzystali nadprogramowy czas w studio i w niecałe dziesięć minut nagrali kawałek, który – ku ich własnemu zaskoczeniu (podzielanemu potem przez każdego wrażliwszego słuchacza) – tak bardzo spodobał się wytwórni, że został wydany jako osobny singiel. Dziesięć minut, które zmieniło świat.

W oszczędnym teledysku wąsaty Carl Douglas, ubrany w kimono i bandanę w stylu ninja, pociesznie wywija nogami na tle pojedynkujących się azjatyckich wojowników. Elementy scenograficzne sprowadzają się do zawieszonej w tle kotary, podświetlonej psychodelicznymi kolorami. Kung Fu Fighting uznać można za swoisty hołd złożony filmom o wschodnich sztukach walki, przeżywającym olbrzymi boom na przełomie lat 60. i 70., naturalnie pod patronatem jaśniejącej gwiazdy Bruce’a Lee. Piosenka wyraża sympatię dla zwinnych, szybkich jak błyskawica Chińczyków z „funkowego Chinatown”, chociaż dla zwykłego słuchacza muzyki disco – niekoniecznie fascynującego się stękającymi kolesiami kopiącymi się po kolanach – najbardziej liczył się charakterystyczny, porywający do tańca rytm. Ubarwiające utwór, czepliwe okrzyki „haaa!” i „hooo!”, zapewne bezpośrednio zaczerpnięte z linii dialogowych filmów karate, zagwarantowały Kung Fu Fighting doczesne miejsce w panteonie nie tylko najbardziej chwytliwych one-hitów, ale również tych wymagających najmniej koordynacji ruchowej od tańczących. Wystarczy trząść ramionami i posyłać kopniaki wyimaginowanym przeciwnikom.

Sukces singla zapewnił wysoką sprzedaż nie tylko wydanemu w tym samym roku albumowi Kung Fu Fighting and Other Love Songs (sic!), ale też trzem kolejnym wydawnictwom typu Best of oraz płycie z remiksami. Imponujące osiągnięcie z pogranicza marketingu i megalomanii, zważywszy na fakt, że jamajski wokalista nagrał zaledwie trzy płyty oryginalnego materiału. Douglas, dziś 69-letni szef agencji zajmującej się promocją filmów i reklam, co jakiś czas przypomina sobie (i nowym pokoleniom) o kuriozalnym przeboju sprzed lat, który prawdopodobnie zapewnia mu godziwą emeryturę. W 1998 roku angielski zespół hip-hopowy Bus Stop zsamplował refren Kung Fu Fighting, dodatkowo wzbogacając go żenującymi wstawkami rapowymi i kiczowatym teledyskiem, w którym wystąpił zresztą autor pierwowzoru. Piosenka była też wykorzystywana w niezliczonej liczbie filmów akcji, a ostatnio również w animacji Kung Fu Panda studia Disney.


28.10.11

Fiction Factory - (Feels like) Heaven


Można się zastanawiać czy formacja Fiction Factory nie powstała po to tylko, żeby znaleźć się w tego typu zestawieniach. Zespół istniał w latach 1984 – 1987, nigdy później nie próbując powrócić na fali reaktywacji. Żyć szybko, umierać młodo? W tym przypadku bardziej pasuje hasło - pojawić się po to, żeby zniknąć. Przebój (Feels like) Heaven jest niekwestionowanym one hit wonderem, idealnie wpisującym się w synthpopowy nurt lat 80-tych.

Grupa powstała w Szkocji i zanim zaczęła tworzyć pod szyldem Fiction Factory, istniała jako The Rude Boys (później skrócona do RB's) i był to najczęściej koncertujący szkocki band na początku lat 80-tych. Część muzyków zmęczona ciągłym życiem w trasie opuściła RB's i - jeszcze bez nowej nazwy - napisali razem przebój. (Feels like) Heaven, dziś wymieniany jako jeden z ważniejszych numerów dekady, powstał w ciągu kilku godzin. Rzeczywiście, po warstwie słownej przede wszystkim można zauważyć, że jest to dzieło napisane w autobusie (tekst do samodzielnej analizy). Z kwestii technicznych warto zwrócić uwagę na przepiękny falset na kluczowym słowie heaven. Tak, barwa głosu wokalisty nie pozostawia wątpliwości, w której dekadzie się znajdujemy.

Teledysk również przekonuje o tym, że jesteśmy w połowie lat 80–tych. Białowłosy wokalista Kevin Patterson (w białym garniturze) hipnotycznie buja się z prawej do lewej strony ekranu, od czasu do czasu pojawiając się z resztą zespołu. Owa huśtawka przerywana jest ujęciami odzianych w biel (znów) dwóch małych dziewczynek biegających po lesie. Plus wszechobecna, obowiązkowa mgła. Sam frontman też kilkakrotnie przeistacza się w małego bruneta o posępnej twarzy. Trudno powiedzieć o co w tym wszystkim chodzi. Klip niewiele ma wspólnego z treścią utworu, ale to nieważne - jest klimatycznie i enigmatycznie.

Król karaoke, król miłośników synth popu, król domówek (na pewno naszych), król o którym nie można powiedzieć nic złego - można bowiem za to stracić głowę. (Feels like) Heaven to niekwestionowany członek pocztu one hit wonderów.

Trochę statystyki. Utwór zajął 6. miejsce na brytyjskiej liście przebojów, natomiast najgoręcej przyjęty został w Szwajcarii, gdzie przez dłuższy czas zajmował pierwszą pozycję.

Grupa może poszczycić się dwoma albumami: Throw the Wraped Wheel Out, zawierającym hit (Feels like) Heaven, oraz Another Story z 1985 roku. Lecz nie będzie przesadnym ryzykiem stwierdzenie, że na świecie nie ma więcej niż czterdziestu osób znających te płyty. Prawdopodobnie powodem rozpadu grupy były problemy z wytwórnią, która nie zainteresowała się zespołem na dłużej. Pozostaje żałować, że historia dziwnych chłopaków ze Szkocji zakończyła się tak szybko.

Niespodzianka. Zespół pojawił się 31 lipca 2011 roku na Rewind Festival w Szkocji. Poniżej filmik. Przepraszamy za jakość, ale niestety nie było nas tam tego dnia.

25.10.11

Sabrina - Boys (Summertime Love)

Wpis otwierający działalność naszego bloga wymaga nie tylko *gwiazdy* o odpowiednio imponującym statusie, ale musi służyć także krótkiej i treściwej prezentacji programowej, ujawnić, o czym to w ogóle chcemy tu pisać. Potraktujcie zatem notkę o Sabrinie jako nieśmiałe exposé przedstawiające obraną przez nas drogę – chcemy odkryć albo przypomnieć przeboje, dawne i dawniejsze, które okazały się największym sukcesem sezonowych artystów, przypieczętowawszy ich dalsze losy. Będziemy pisać o gwiazdach jednej piosenki, one-hit wonders, w myśl zasady przyświecającej tytułowi bloga – raz a dobrze. Co wcale nie oznacza, że zawsze będzie dobrze (amnezja bywa łaskawa dla obrazu minonej przeszłości).

A więc – Sabrina (Salerno). Boys, boys, boys / Sabrina na golasa / Boys, boys, boys / A piersi ma do pasa. Tak brzmiała popularna w szkołach przeróbka piosenki Boys (Summertime Love), która zapewniła obdarzonej (przez naturę bądź medycynę estetyczną) olśniewającą urodą Włoszce intensywną karierę zamykającą się w okresie kilku miesięcy. Sabrina zaczynała we Włoszech jako modelka i zwyciężczyni lokalnych konkursów piękności, ale ambicja pchała ją do świata muzyki – marzenie o karierze piosenkarskiej udało jej się spełnić w roku 1987, w którym światło dziennie ujrzał debiutowy album Sabrina. Włoszka została artystką nurtu italo disco (italijskiej odmianie eurodance), siermiężnego (mało powiedziane) wariantu popowego, który mógł się narodzić tylko i wyłącznie w latach 80. (Lady Gaga odcina od tego teraz kupony, ale podobno jej wolno). Śpiewała piosenki bez wątpienia silnie autobiograficzne, napędzane artystycznymi obsesjami, lękami i pragnieniami, o nasyconych ekspresyjną symboliką tytułach takich jak Sexy Girl, Kiss Me czy Hot Girl.

Boys (Summertime Love) prędko stał się wakacyjnym przebojem całej Europy, jedynym hitem na koncie Sabriny – za to jakim. OK, w tym wypadku dźwięk niewątpliwie zrośnięty jest z obrazem, i trzeba sprawiedliwie przyznać, że teledysk do Boys zapada w pamięć. Fabuła dość krotochwilna, z pewnością zamierzenie (bądźmy łaskawi). Sabrina tapla się w hotelowym basenie, w niezwykle ciężkich warunkach scenicznych – trzeba docenić jej perfekcyjne opanowanie wokalne, szczególnie w obliczu uporczywie ześlizgującego się stanika (złośliwość kostiumowca, zapewne zżeranego przez zazdrość). Genialnie rozegrane napięcie (wszyscy spodziewają się nieuniknionego wardrobe malfunction) idzie w parze ze scenograficznymi wyczynami, wokalistka tańczy bowiem kolejno na tle: parasoli, hotelu „Florida”, przebieralni oraz basenowego natrysku. Podobno wideoklip należał onegdaj do najczęściej ściąganych z sieci – można się tylko domyślać, że w latach wcześniejszych zużył on miejsce na setkach tysięcy kaset magnetowidowych. Kto wie, ile osób sentymentalnie wspomina Sabrinę Salerno jako mokry sen swojej młodości? (Statystyk nie znamy).

Międzynarodowa kariera Sabriny zakończyła się równie szybko, jak się zaczęła. Wokalistka bezskutecznie próbowała powtórzyć sukces debiutu kolejnymi płytami, które pomimo identycznej zawartości (na wydanym rok później albumie Super Sabrina znalazły się piosenki kontynuujące najbliższą sercu artystki tematykę, opatrzone takimi tytułami jak: Funky Girl, All of Me (Boy Oh Boy), oraz niewątpliwe opus magnum pt. Sex) nie utrzymały jej na fali popularności Boys (Summertime Love). Ostatnimi laty Sabrina poświęciła się założonej przez siebie firmie menadżerskiej i prowadzeniu własnego studia nagraniowego. (A w 2008 roku odwiedziła nasz kraj na zaproszenie TVN-owskiego festiwalu w Sopocie, po niemal dwudziestu latach nadal korzystając z usług tego samego zawistnego stylisty).